ul. Jana Pawła II 55, 05-500 Piaseczno
Usługa języka migowego
Power

Jan R. Krzyżewski: Z Bródna do Julianowa. Droga przez mękę… mieszkaniową

Data publikacji: 30/04/2021

Kwatera jak u Barei

Nasze pięćdziesięciometrowe, spółdzielcze mieszkanie na Bródnie, w 10-piętrowym bloku z wielkiej płyty, zasiedliłem wraz z rodziną po otrzymaniu przydziału kwatery służbowej, po kilku latach żołnierskiej służby w resortowych mediach. Trzy pokoje z kuchnią (na szczęście widną), ten najmniejszy o szerokości metr osiemdziesiąt i ażurowa piwnica. Nic nikomu wtedy nie spadało z nieba, a w armii, tak właśnie wyglądały oficerskie przywileje mieszkaniowe. To były lata 70-te, lokum wydawało się wspaniałe. Balkon, co prawda wąski i zasrany przez gołębie, był systematycznie zarzucany petami przez palaczy z mieszkań położonych wyżej, ale po posprzątaniu  prezentował się nie najgorzej. Na czwartej kondygnacji, na której mieszkałem, w długim korytarzu zaprojektowano 10 „bieda apartamentów”, ale nawet do najdalej położonego docierały hałasy i wyziewy ze zsypu, który ludzie pozostawiali otwarty. Na domiar złego, aby chronić ten wspólny majątek zafundowano nam pułapkę w postaci zamykanej na klucz kraty. Ów śmierdzący wlot do śmietnika i eksplozje wywoływane waleniem ciężkich wrót kraty o metalową ramę, do dzisiaj nie dają mi spać, a nawet jak już zasnę, to budzę się z krzykiem przerażony, w przekonaniu, że właśnie „jakieś szatany” wciągają mnie do wypełnionego odorem siarki zsypu i zatrzaskują nad moją głową wrota piekieł. Wówczas nic mi się nie śniło, natomiast koszmary przeżywał zaprzyjaźniony lokator kawalerki położonej najbliżej źródła fetoru – pan Piotr, młody dyplomata z MSZ-tu (także kwatera służbowa). Co drugi dzień wysłuchiwałem jego narzekań na rozkapryszone kobiety, które nie wiadomo dlaczego, po zaledwie jednej wizycie zrywały z nim wszelkie kontakty. Później domyślał się już przyczyn, odświeżał zajmowany lokal, jednak żadne perfumy nie pomagały; miazmaty nadal bezczelnie przeciskały się między prętami stalowej konstrukcji nękając go nieustannie. Było gorzej niż w pakistańskich slumsach – twierdził z rozeznaniem człowieka bywałego w świecie. Do bloku wchodziło się zaplutym i zatkanym sklejką wejściem (szybę systematycznie tłuczono), które od wewnątrz podpierali amatorzy płynów wyskokowych, a w holu przy ścianach  odpoczywała  na siedząco, zmęczona wąchaniem kleju przyszłość narodu. Były tam też dwie windy na przemian czynne, bo gdy jedną psuto, to kursowała druga, ale niestety, ta sytuacja miała poważny mankament. Jedną windę łatwiej było zarzygać niż dwie naraz. Tak czy siak obie sprawiały wrażenie kloaki zbrukanej fekaliami w pociągu zmierzającym do Pcimia. Oto raj, w którym spędziliśmy najlepsze lata naszego pożycia małżeńskiego. Tam urodził się nasz drugi syn, tam co niedziela dzwony kościelne (a kościół, w odróżnieniu od bloków mieszkalnych prezentował się okazale), przerywały nam zasłużony wypoczynek lub inne ważne czynności, przypominając, że nie należy grzeszyć z rana, a tym bardziej ociągać się, gdy przychodzi czas na ekspiację i złożenie stosownej ofiary. Jej wysokość nigdy nie była ściśle określona, nad czym ubolewam, ale zwyczajowo obowiązywał taryfikator, tak na wykonywane usługi, jak i popełnione grzechy. Jasno z niego wynikało, że nie godzi się wciskać w wielebną dłoń mniej niż… To „nie mniej”, to nie tylko kategoria moralna, ale do bólu fizyczna. Co prawda kasa fiskalna rozwiązywałaby problem, bo stałby się przejrzysty, ale wówczas nie było jeszcze mądrego papieża Franciszka i zagubiona owieczka sama musiała podejmować odważne decyzje, a te najczęściej kończyły się absencją w szacownym przybytku, czego do dzisiaj gorzko żałuję i ze skruchą próbuję odpokutować.

Trzy ulice dalej była furta cmentarna, którą często i chętnie przekraczaliśmy wraz z żoną, popychając przed sobą beztrosko wózek wypełniony naszą młodszą latoroślą, a to wszystko dlatego, że tylko tam można było wśród zieleni dotlenić umysł otumaniony zgrzebną, peerelowską rzeczywistością (największa w Europie nekropolia kusiła świeżymi powiewami), a ponadto nasz starszy syn miał okazję poćwiczyć wyższą matematykę, czyli wielokrotne odejmowanie od daty zgonu datę urodzenia, co zmarłym zupełnie nie przeszkadzało, a jego intelekt wzbogacało niepomiernie. Przykro jedynie, że swoją wdzięczność do mnie za wysiłek włożony w edukację od lat starannie ukrywa, a wszystkie cmentarze od tamtego czasu omija szerokim łukiem.

Bródno było malownicze, nasz blok wspaniały, szkoda tylko, że nikogo nie mogliśmy do niego zaprosić, bo wstyd hamował naszą gościnność. Jednak pewnego wieczora, przeżywając chwile zapomnienia w restauracji  „Pod Retmanem” na Powiślu, zaproponowałem  prominentnemu znajomemu z New Jersey kontynuację integracji u mnie w mieszkaniu. Miała to być rewizyta za nasz pobyt w sierpniu 1995r. w jego willi w Stanach Zjednoczonych. Najpierw moją rezydencję dobrze sobie obejrzał, przez godzinę nic nie mówił, co przyjąłem za wyraz podziwu, a później, ni stąd ni zowąd, padło pytanie o więzienie w Białołęce. Nieco zdziwiony, ale zadowolony, że wreszcie odzyskał głos, szybko podjąłem wątek, popisując się swoją dziennikarską erudycją na temat wspomnianego obiektu; rzuciłem informację, że to niedaleko i zaproponowałem wspólną wycieczkę. On pilnie słuchał, a później oświadczył, że to co zobaczył, to mu w zupełności wystarcza. Chyba jednak nie do końca osiągnął w tym momencie satysfakcję, bo nagle skupił uwagę na areszcie wydobywczym. Zaczął dociekać, co to jest i czy w Polsce często lokuje się takie instytucje w blokach mieszkalnych. Ponadto rozpaliły jego wyobraźnię kraty na korytarzach, menele pod klatką, a na koniec zafrapował go policjant, który podobnie jak ja otrzymał przydział na mieszkanie na tym samym piętrze. Wtedy wszystko zrozumiałem.

 

W drodze do diabła na kuliczki

Złota jabłoń z widokiem na Las Kabacki, 1996

Złota jabłoń z widokiem na Las Kabacki, 1996

Był koniec roku 1995. Tuż przed świętami Bożego Narodzenia z „Życia Warszawy” dowiedziałem się, że już niedługo Spółdzielnia Budowlano-Mieszkaniowa „Nasz Zdrowy Dom” rozpoczyna wznoszenie osiedla w Julianowie. Zgłosiłem swój akces, wpłaciłem pierwszą ratę pozbywając się wszystkich oszczędności i z drżeniem wrażliwego serca czekałem na moment, w którym dowiem się, że zostałem nabity w butelkę. Jednak przemożna chęć szybkiego osiągnięcia celu przysłoniła mi zdolność racjonalnego myślenia, a tym samym potrzebę dokonania właściwej oceny swoich oficerskich możliwości finansowych. Przyszedł styczeń i z ulgą skonstatowałem, że jeszcze mnie nie przekręcili. Wsiedliśmy więc z żoną w malucha i hajda przez całą Warszawę „do diabła na kuliczki”, czyli na koniec świata do Julianowa. Gdzieś na wysokości ul. Wilanowskiej  zapytałem o drogę, bo przecież wówczas nie było jeszcze GPS-a. Jakiś podchmielony osobnik, bo innego, jadąc od Puławskiej nie dostrzegłem, bełkocząc coś niewyraźnie machnął ręką w kierunku Chyliczek. Zaryzykowaliśmy. Utwardzona ulica nagle się urwała, zastąpiła ją polna droga, pełna wykrotów, dołów i dziur. Po lewej stronie, tam gdzie dzisiaj Tenisowa, Enklawy i ulica XXI wieku, były rozległe pola i nieużytki; trochę bliżej, jakieś dwa budynki warsztatowe, a przed nimi trzy kolorowe, stare trolejbusy. (Był to czas, w którym niestety, kilku panów bez wyobraźni zdecydowało o likwidacji znakomitego połączenia trolejbusowego z Piaseczna do Warszawy). Pomimo zimy dzień był wyjątkowo ciepły, głębokie kałuże nieco odtajały, ale nie było innej drogi i rozlewiska trzeba było pokonać. Z determinacją  zatopiłem swojego Rolls Royce’a aż po osie. Po prawej stronie zostawiliśmy za sobą las masztów i słupów wysokiego napięcia, minęliśmy budynek z czerwonej cegły, który niegdyś służył miejscowym dziatkom za szkołę czteroklasową, a później wykorzystywany był na suszarnię wypranych gaci, bo ciągle tam powiewały, niczym sztandary na wietrze i dalej wzdłuż ogródków działkowych dotarliśmy do kapliczki stojącej samotnie przy skrzyżowaniu, tuż u wylotu z tych bezdroży. Dzisiaj cała ta trasa, włącznie z ucywilizowanym fragmentem, na którym spotkaliśmy zawianego GPS-a nosi dumną nazwę ulicy Geodetów. Wzniosłem oczy ku niebu i zgodnie z wyrytą intencją podziękowałem patronce kapliczki za opiekę. Byliśmy już na Julianowskiej. Jednak kierując wzrok do nieba nie spojrzałem pod nogi. Gdybym to uczynił, zobaczyłbym, co prawda tylko popękaną nakładkę asfaltową, ale jakże swojsko wyglądającą, gdyż, jak się później okazało, sfinansowali ją z własnych środków okoliczni gospodarze, a było ich raptem w Julianowie 17. (Refleksję tę dedykuję, tym wszystkim sąsiadom, którzy podatki płacą w miejscu poprzedniego zamieszkania, a u nas, natychmiast po przeprowadzce, krzykliwie domagają się lepszych dróg i komfortowego dojazdu do własnych posesji).

Trzysta metrów od tego skrzyżowania, patrząc w kierunku Lasu Kabackiego, minęliśmy murowane, ozdobne ogrodzenie dzisiejszej imprezowni „Julianka”, dalej, po lewej stronie ścieżkę nieistniejącej wówczas ul. Wenus i wreszcie vis-a-vis  tego ciągu, pochylone wiekiem, niedawno wyburzone gumno wiekowych mieszkańców wsi, bez wątpienia nie pamiętające czasów Jałochy (tak nazywano niegdyś Julianów), ale będące skromnym reliktem lokalnej architektury.  To już chyba tu – rzuciłem niepewnie w przestrzeń, bo nic nie wskazywało na to, żebym miał rację. Ale, aby trafić do celu trzeba było jeszcze pokonać pieszo zasieki z drutu kolczastego, od zawsze rdzewiejące w rowie, a później przedrzeć się przez chaszcze do drugiego rzędu planowanej w przyszłości zabudowy szkieletowej. Nad łąkami dożywała swoich szczęśliwych dni, zupełnie o tym nie wiedząc, samotnie stojąca jabłonka (w czasie budowy uszkodzono ją koparką, ale jeszcze przez kilka lat walczyła o życie i cieszyła oczy swoim bujnym listowiem i smacznymi owocami). „Złota jabłoń” – więc, to nie tylko bajkowe natchnienie Hanny Januszewskiej i atrakcyjny motyw piosenki wyśpiewanej niegdyś przez Seweryna Krajewskiego, ale też autentyczne drzewo, stojące u wjazdu do mojej i sąsiada posesji, które posłużyło za inspirację gminie przy nadawaniu nazw ulicom. Na zakończenie tej dygresji przytaczam, łatwo wpadający w ucho fragment tekstu w/w piosenki, usłyszany wówczas od towarzysza wspólnej niedoli budowlanej, a zarazem mojego radiowego kolegi – znakomitego krytyka muzycznego Marka Gaszyńskiego: „Odnajdźmy złotą jabłoń, niech przed głupotą nagłą, ta jabłoń chroni, studzi, rozgrzane skronie ludzi”. Niestety głupoty nie da się niczym ostudzić, o czym przekonały mnie kolejne lata istnienia naszej spółdzielni.  

Dom autora z widoczną jabłonią, ok. 2000

Dom autora z widoczną jabłonią, ok. 2000

 

Pierwsze koty za płoty

Rozpoczęła się budowa domów kanadyjskich. Prezes sprawiał wrażenie solidnego, spokojnego i rzeczowego człowieka, co nie było zaskoczeniem, gdyż dobry interes powinien firmować człowiek wzbudzający zaufanie. Zauważyłem tylko, że przy rozmowie często nerwowo oblizywał wysychające i spękane wargi. Pomimo zacnego wyglądu tego pana, ja ciągle byłem nieufny i ciągle obawiałem się niespodziewanych kłopotów i chyba miałem rację, bo po kilku miesiącach budowy zwołano walne zgromadzenie i oznajmiono, że koszty wzrosły niepomiernie, co musi skutkować dopłatą  średnio po około sto tysięcy złotych na członka szeregowego baraku. Nie było o czym dyskutować, członek był młody i głupi i nie do końca wiedział, że w spółdzielniach to nie on jest dysponentem własnych pieniędzy, a zwykła większość jemu podobnych, tylko bardziej świadoma kręconych lodów. Kredyt w banku na dwadzieścia procent chwilowo załatwił sprawę, ale od tego momentu wyostrzyłem optykę patrzenia na budowę, nic nie zostawiając przypadkowi (tak mi się naiwnie wydawało) i co tydzień kontrolowałem postęp prac. Całe szczęście, że do rady nadzorczej dał się wybrać człowiek z naszego grona, pragnący również rozwiązać swoje problemy mieszkaniowe, a to dawało, co prawda wątłą, ale nadzieję na roztoczenie bardziej skutecznego nadzoru nad działaniami zarządu (tak mi się przynajmniej wydawało). 

 

Jak budowano nasz zdrowy kanadyjski dom

Ulica Złotej Jabłoni w budowie, początek marca 1997

Ulica Złotej Jabłoni w budowie, początek marca 1997

Gdy pojawiałem się na budowie, zawsze towarzyszył mi zapach pieczonej kiełbasy (do rozpalania ognia służyły nasączone chemią odpady z desek) i tępy dźwięk rzucanych w kąt butelek po piwie marki „Konstancin”. Dziwne tylko, że ognisko w moim salonie rozniecane najpierw na klepisku, a później, na betonowej wylewce (czemu też się dziwiłem) utrzymywali w gotowości ciągle nowi podwykonawcy, których wcześniej nigdy u siebie nie widziałem. Zbulwersowany, sygnalizowałem te i inne fakty kierownikowi budowy (również często zmienianemu). Reakcja zawsze była podobna. Kierownik najpierw mełł w ustach  przekleństwo, a później następowała tyrada: „Panie! za mało płacą, więc kradną, uciekają na inne budowy – nie będę ich drażnił”, a na koniec padały uspokajające słowa: „nie bój się Pan, zdążymy w terminie”. Termin postawienia jednego domu z drewna, na terenie uprzednio do tego przygotowanym, to najwyżej pół roku, stu domów, to półtora roku, a nasza męka trwała aż trzy lata. Na zebraniach snuto optymistyczne bajki o zespołach majstrów wysoko wyspecjalizowanych w budownictwie kanadyjskim, mówiono o tym, że inwestycję nadzoruje „Murator”, oraz  że na tę budowę zwrócone są oczy całej Polski, gdyż po raz pierwszy powstaje sto domów jednocześnie w podobnej technologii. Informacje te lały miód na moje skołatane serce. Gdy jednak pewnego razu zobaczyłem, że fachowcy kładą suche tynki na gołą konstrukcję drewnianą bez ocieplenia i izolacji z folii, szczęka mi opadła. Zacząłem szukać winnych. Pytałem tu i tam – kamień w wodę. Dopiero zastosowanie „nieodpartego argumentu” przyniosło właściwy skutek. Okazało się, że ktoś komuś  zlecił prywatnie usługę podwójnego ocieplenia i ekipa, aby się wyślizgać najtańszym kosztem, postanowiła ukraść trochę wełny z innej budowy. Po prostu za wcześnie przyjechałem i stało się – veni, vidi. (Co ciekawe, gdy w wyniku machlojek brakowało budowlańcom folii paroizolacyjnej, to ściany wypełniano rozdartymi workami foliowymi po dostarczonych materiałach budowlanych, a płatów wełny nie mocowano w kwadratach obelkowania, upychając je starannie – jak Bóg przykazał, a po prostu luźno je wieszano, narażając na oberwanie pod własnym ciężarem, zgodnie z prawami fizyki. Dla świętego spokoju zalecam sąsiadom wstrzemięźliwość w wykonywaniu większych remontów, gdyż lepiej się żyje w przekonaniu, że to co opisuję – zupełnie nas nie dotyczy).

Komin domu autora przy ulicy Złotej Jabłoni, wrzesień 1996

Komin domu autora przy ulicy Złotej Jabłoni, wrzesień 1996

Ściany bez pionu, szlichta bez poziomu – „Fale Dunaju”– można by poetycko podsumować robotę i kwalifikacje podwykonawców i nie chodzi tu o Iona Ivanovici i jego wiekopomne rytmy walca, bo to byłoby za ambitne, a o fale, które niestety, odcedziły to, co dobre, pozostawiając na budowie fuszerkę w wykonaniu najgorszych  łajz bez kwalifikacji. Ale, co trzeba podkreślić, byli też wśród nich młodziankowie niewinni, nieskalani bakcylem partactwa, pełni dobrych chęci, oni chcieli się nauczyć zawodu, tylko nie mieli od kogo. Oto codzienność naszej budowy. Zniesmaczony swoimi obserwacjami poszedłem na tzw. drugi etap (inwestycja obejmowała dwa etapy realizowane po obu stronach ul. Kombatantów), prowokacyjnie sugerując jednemu z tych bardziej otrzaskanych  pracowników, że potrzebuję do własnych celów dziesięć płyt kartonowo-gipsowych. Zapytany rozejrzał się wokół niespokojnie, przesunął językiem rajanego właśnie szluga i wycharczał zdławionym flegmą głosem: „dwie flaszki i zagrycha”. Na moje zdziwienie, że przecież sam nie da im rady padła odpowiedź: „Spoko, fąfla zmogło, przyciął oko i kibluje na styropianie, ale rychło padalca obudzę, to razem skroimy arbajt”. Co może dzisiaj szokować? – stawiam retoryczne pytanie – przecież nie proceder złodziejski, ani też grypsera używana na budowach, bo to normalka, ale brak nadzoru i niechlujstwo wykonawcze prowadzące m.in. do zamarzania wody w ogołoconych z wełny rurach.

Dachy pokryto solidną papą bitumiczną o nazwie, „ogon bobra”, ale ogon ten, nie wiadomo dlaczego przepuszczał wodę deszczową. W moim domu odkryłem sześć  przecieków i ciągle pojawiały się nowe. Wielokrotne łatanie nic nie pomagało. Zawołałem znajomego dekarza i spytałem o przyczyny tego stanu rzeczy, a on powiada: „pod papą jest folia, trzeba ją oderwać, to się pospawa”. Czy o tym nikt nie wiedział?! – pytam. Wówczas, najchętniej pospawałbym zdradzieckie, partackie i złodziejskie mordy pseudo fachowcom, a dozorowi technicznemu starannie polutował obcasem miejsca wrażliwe, żądając od spółdzielni nowego pokrycia. Szkoda, że tego nie zrobiłem, bo dzisiaj już dawno byłbym na wolności, a tak musiałem sam sobie, po raz drugi, wyfasować nowy dach za 30 tysięcy.

 

Kto zyskał na naszych larach i penatach, a kto stracił?

Nasz Zdrowy Dom, ulica Złotej Rybki w budowie, marzec 1997

Nasz Zdrowy Dom, ulica Złotej Rybki w budowie, marzec 1997

Osiedle powstało na dużych działkach i to był nasz zysk, było ładne, to również stanowiło wartość dodaną, ale inspektor nadzorujący roboty elektryczne dopatrzył się poważnej usterki. Zamiast przewodów trzyżyłowych, w peszle powciągano tylko dwie żyły. W takim stanie technicznym nie można było uzyskać pozwolenia na zamieszkanie. Uczeni w piśmie chodzili, kiwali głowami, po cichu obrzucali się wyzwiskami i wreszcie postanowili – prujemy ściany, dokładamy zerową żyłę, będzie okej. Popruli, dołożyli, ale okej nie było. W czasie tej operacji, płyty gipsowe tworzące ściany naszych domów zostały dokładnie zniszczone otworami o średnicy 100 mm. Wyglądały jak łąka na wiosnę gęsto udekorowana krowimi plackami. Przy okazji podziurawiono wspomnianą wyżej folię, o ile wcześniej nie zapomniano jej ukraść. Serowi szwajcarskiemu dziury zazwyczaj służą, ścianom kanadyjczyka – zdecydowanie nie. Od tego momentu zimne powietrze hulało między belkami, latając niczym „Żyd po pustym sklepie” (przepraszam za mało elegancki wydźwięk tego powszechnie znanego powiedzenia). Zaliczyliśmy kolejną, nieprzemyślaną wpadkę leśników, bo takim wykształceniem legitymowali się prezesi, i złożyliśmy ostatnią daninę finansowej krwawicy (taką mieliśmy nadzieję). Po naprawieniu fuszerek musiało być już tylko lepiej – pocieszaliśmy się nawzajem. Niestety, w tym samym czasie budowa otrzymała „cios” poniżej pasa. Założyciele spółdzielni tworzący jednocześnie zarząd w składzie dwóch panów, nie wytrzymali presji otoczenia i postanowili uwolnić się od naszego upierdliwego towarzystwa. Wówczas dowiedzieliśmy się, że kilka najładniejszych i najlepiej wykonanych bliźniaków zmieniło nagle właścicieli. Te operacje pozwoliły pojąć, że oprócz innych fruktów właśnie ten opłacalny cel, skądinąd zgodny z prawem, mobilizował zarząd do działania.  

Odeszli po cichu, żegnani mieszanymi uczuciami, bo wcześniej przecież obiecywali doholować nas do szczęśliwego końca. Na exodus zdecydowali się w momencie, gdy na horyzoncie wyraźnie było już widać zbliżające się kolejne nieszczęście. Nie było gdzie odprowadzać ścieków! Co z tym fantem robić? – gorączkowo szukały rozwiązania sieroty po leśnikach. Już nawet zaczęliśmy strugać kołki do zatkania „szlachetnego miejsca”, gdy nagle przyszło olśnienie. Podłączymy się do przepompowni, którą zlokalizowano w tzw. międzyczasie w pobliżu Kanałku Jeziorki, za wybudowanym właśnie osiedlem „Na skraju miasta” (obecny teren placu sołeckiego wywalczony w gminie w 2017 r. przez Hannę z deptaka – radną z Julianowa). Z radością zaczęliśmy zacierać ręce w przekonaniu, że śmierdzący problem przestał istnieć. I tak by z pewnością było, gdyby nie „życzliwy” sąsiad z 26-metrowego pasa działki dzielącej nas od osiedla „Srebrne Świerki”. Negocjacje z nim przeciągały się niemożebnie, efektu nie było, bo za dużo żądał, ale za to od razu był do dyspozycji teren zielony spółdzielni, który doskonale nadawał się na doraźne wielkie szambo (obecne ogrodzenie tego miejsca siatką, w celu zniechęcenia sąsiadów do odwiedzania „Górek”, prowokuje tych najbardziej krytycznych, co można zrozumieć, lecz nie zawsze akceptować, do łączenia naszej społeczności, z określeniem „pies ogrodnika” – czyli sami nie korzystają, i innym nie dają).  Wówczas jednak, parcie na… załatwienie sprawy było ogromne; nieczystości spływały do zbiorników ulokowanych w pobliżu „kaczek”, a my trzymaliśmy się nie tylko za spodnie, ale też za kieszenie, bezsilnie obserwując parady szambiarek szalejące „z wiatrem w tul” po ulicy Kombatantów.  Wreszcie jeden z mieszkańców nie wytrzymał. Nie, nie o to chodzi. Po prostu zdenerwowany stanął przy szlabanie (osiedle wówczas sprawiało pozory zamkniętego i chronionego) i zaczął kontrolować liczniki poziomu napełnienia drogocennym płynem pojazdów asenizacyjnych. Szybko okazało się, że niektóre wozy wyjeżdżały zassane jedynie smrodliwym powietrzem, czyli prawie puste, narażając nas na dodatkowe koszty. Nie wiem dlaczego, ale nowy zarząd zbagatelizował problem i nie przyjął życzliwie tej formy społecznej aktywności jednego z naszych kolegów. Do dzisiaj stanowi to dla mnie zagadkę.

Po wielu miesiącach przyszło błogie rozwiązanie. Za niebagatelną cenę wykonania dziewięciu tzw. przykanalików doprowadzonych przez nas do 26-metrowej działki, przyłączyliśmy osiedle do kanalizacji. „Górki” odetchnęły z ulgą i przestały cuchnąć, do stawu wróciły kaczki – pełna sielanka, tylko pieniędzy w portfelach coraz mniej.

Nastała zima. Mam dom ekologiczny – myślę sobie, zrezygnuję więc z gazu do jego ogrzewania. Paliłem w kominku tylko suchym drewnem liściastym i oczy cieszyłem błądzącym po palenisku żywym płomieniem. Po kilku miesiącach ta radość przerodziła się w przerażenie. Zapaliły się sadze w kominie. Nie dlatego, że nie czyściłem. Sprawa była prozaiczna. Z oszczędności nie wbudowano mi w komin ceramicznego wkładu – i to gdzie? – w drewniaku kanadyjskim opalanym tylko drewnem. Gdzie indziej był gaz. Zarząd doskonale wiedział o modyfikacjach w moim domu, bo sam je wykonywał i sam rozliczał. Zaniedbanie, brak wiedzy, czy szczyt głupoty? Powiem więcej, nawet komina wewnątrz nie wyrapowano w czasie jego wznoszenia, co dodatkowo sprzyjało osadzaniu się sadzy na „smarkach z zaprawy” i niekontrolowanemu samozapłonowi. Przyjechali strażacy, pożar ugasili, ale komin popękał i stał się niebezpieczny dla użytkowników. Do końca sezonu ogrzewaliśmy się piecykami elektrycznymi. Nieczynna atrapa najdroższego niegdyś na rynku kominka norweskiego, z rozprowadzeniem rurowym do wszystkich pomieszczeń, nadal cieszy oczy odwiedzających, ale już nie moje.

Tu stanął kominek norweski

Tu stanął kominek norweski

 

Nie będę opisywał dalszej udręki, która zdominowała rozliczenie całości inwestycji i przewłaszczenie domów, choć, jako były członek rady nadzorczej, mam bardzo ciekawe obserwacje. Być może w przyszłości wrócę do tematu. Teraz kończę już esej o perypetiach związanych z decyzją o budowie i praktyką wznoszenia własnego kąta przy udziale Spółdzielni Budowlano-Mieszkaniowej „Nasz Zdrowy Dom”, wyrażając na zakończenie optymistyczny (pomimo wszystko) pogląd: warto było cierpieć przez prawie trzy lata, by przez następne dwadzieścia (a pewnie i więcej), móc nie tylko snuć zjadliwe opowieści o urokach związanych z realizacją projektu, ale też rozkoszować się pozytywnymi owocami podjętych na Bródnie decyzji. Do nich bez wątpienia należy cisza i julianowska piękna przyroda. Tylko tu mogę usłyszeć trele ptaków i gęganie przelatujących dzikich gęsi (przez kilka sezonów łowiłem uchem nawet natarczywy i zgrzytliwy głos czyża); tylko tu mogę oglądać na żywo kolorowe bażanty, zdziwioną minę kuny, strzygącego uszami jelenia, czy buszujące w pobliżu dziki. I proszę mi wierzyć, pomimo, że to przecież świnie, to nie kłamią, nie kradną, nie podpierają pijane paśników, nawet nie ryją pode mną i nie rzygają do mojego ogródka. I niech tak pozostanie.

Jan R. Krzyżewski

...

Biblioteka Publiczna w Piasecznie

Moja e-bibliotek@ liderem informatyzacji na Mazowszu

Projekt jest realizowany w ramach programu 2.1 E-usługi, Poddziałanie 2.1.1 E-usługi dla Mazowsza, typ projektów Informatyzacja bibliotek, w ramach Regionalnego Programu Operacyjnego Województwa Mazowieckiego 2014-2020.

Biblioteka Publiczna w Piasecznie

Jana Pawła II 55
05-500 Piaseczno

tel.: 22 484 21 50
e-mail: kontakt@biblioteka-piaseczno.pl