ul. Jana Pawła II 55, 05-500 Piaseczno
Usługa języka migowego
Power

Wacław Balik: Kronika wspomnieniowa mieszkańca starego Julianowa

Data publikacji: 30/04/2021

Chcę opisać życie mieszkańców Julianowa, a na ich tle ukazać częściowo życie moje i historie mojej rodziny. Dlatego też będzie to opisane bardziej ogólnikowo, trochę więcej niż kronika wydarzeń, ale znacznie mniej niż całe moje wspomnienia, tak aby mogło być udostępniane na potrzeby społeczne.

Rzeczywistość, którą opisze będzie subiektywna, bo oddająca ducha tamtych czasów, poprzez to jak ja to widziałem, słyszałem, a nawet czułem, w tym rozległym czasie Polski Ludowej, aż do czasów narodzin wolnej i suwerennej Rzeczypospolitej Polski.

Ponieważ urodziłem się i wychowałem w rodzinie, w której moi rodzice byli gospodarzami majątku ziemskiego w Julianowie, będzie to opis szczególnie tej grupy społeczeństwa ówczesnej Polski. Te wcześniejsze lata opisuję z opowieści rodziców, rodzeństwa oraz sąsiadów próbując wniknąć nieco głębiej w położenie, atmosferę i ducha tamtych czasów.

Charakterystyka wsi i jej mieszkańców po II wojnie światowej

Wieś Julianów położona na północ od Piaseczna dotykająca niemal do lasu Kabackiego znajdującego się w granicach Warszawy, była wsią o małym skupisku osad rolnych, ale dość rozwlekłą. Początek wsi zaczynał się w miejscu gdzie obecnie jest Cmentarz Komunalny, a kończył w miejscu obecnej pętli autobusowej. Dzisiaj administracyjnie Julianów do torów Kolei Siekierkowskiej, przynależy do Piaseczna, pozostała część za torami jest nadal wsią.

Początkowo osady przy Julianowskiej zaliczane były do Julianowa, zarówno z prawej strony od Piaseczna jak i z lewej strony, razem było ok. 20 osad. Wszystkie one były zamieszkałe przez rolników, kiedyś mówiło się chłopów. Rozpiętość zabudowy wsi wynosiła w przybliżeniu 2 km, a więc na takiej długości, średnia odległość od zagród wahała się w granicach 100 m. Do torów były mniejsze gospodarstwa, gdzie ich właścicielami w większości byli Polacy, oraz kilka osad niemieckich.

Większe gospodarstwa o obszarze w około 7-12 ha, były za torami, gdzie ich gleby były bardziej żyzne i urodzajne, a ich właścicielami w przeważającej części byli osadnicy niemieccy tak zwani „Folksdojcze”, którzy osiedli na tych terenach w połowie XIX wieku.

Znaczne odległości między poszczególnymi zagrodami raczej nie sprzyjały integracji oraz dlatego, że żyły obok siebie dwie różne narodowości, o różnej kulturze i wyznaniu religijnym. Kontakty raczej ograniczały się do spotkań w swoich środowiskach kulturowych, a znaczne odległości od osad sprzyjały intymności, samodzielności i niezależności. Rozmowy jakie się toczyły u sąsiadów raczej też trudno było usłyszeć, a to co gotuje sąsiadka również trudno było odczuć.

Na ogół panowała cisza i spokój, chyba że krzyku narobiła dzieciarnia, z reguły dosyć liczna, ale w swych harcach nie wykraczająca poza swój teren. Warkotu silników samochodowych i ich „zapachu” nie było słychać ani czuć, czasem tylko można było usłyszeć rżenie konia, muczenie bydła lub szczekanie psa. Przez środek wsi podobnie jak dziś przebiegała droga w większości piaszczysta na szerokość 4-5 m, tak aby jadące naprzeciw furmanki mogły się wyminąć. Część drogi biegnącej przez wieś, gdzie obecnie jest Cmentarz Komunalny, była brukowana i jej niewielki środkowy fragment – nazywano te odcinki „kocie łby”.

Po niektóre zaopatrzenie niezbędne dla gospodarstwa rolnicy jeździli konno w zaprzęgu do wozu lub sań, co nie należało do codzienności. Zdecydowana większość produktów spożywczych do bieżących potrzeb była dostępna z własnych upraw takich jak mąka ze zbóż, mięso wieprzowe, wołowe i drobiowe z własnej hodowli, cukier z przydziału za sprzedane buraki cukrowe, mleko, śmietana i jaja też swoje, a wszystko to świeże i ekologiczne.

Pamiętam, jak czasem zabieraliśmy się z rodzicami furmanką do miasta, który kupował tylko sól, naftę, mydło, nawozy sztuczne, drobny sprzęt do gospodarstwa i jeśli była taka potrzeba to też i odzież. Po większe zaopatrzenie w odzież jeździliśmy do Warszawy, gdzie początkowo C.D.T., a potem w Warsie, Sawie i Juniorze można było znaleźć większy wybór.

Komunikacja z Warszawą była początkowo koleją wąskotorową tzw. ciuchcia z „Dworca Południowego” do Grójca i Góry Kalwarii, lub PKS z Jazgarzewa przez Piaseczno do Mokotowa jadące ul. Puławską lub kolejka spalinowa z Wilanowa przez Jeziornę do Piaseczno-Iwiczna, albo autobusem „czerwoniakiem” o nr 139 z Dąbrówki.

Gospodarstwo, w którym ja mieszkałem do 1944 r. należało do Niemca Edwarda Szajera, do niedawna stał jeszcze mój dom rodzinny zwany „Balikówką”,dziś jest to posiadłość mojego siostrzeńca Andrzeja Karasia i jego żony Małgorzaty, którzy prowadzą sklep spożywczy. Sąsiednie gospodarstwo było własnością Michała Szajera, brata Edwarda, który jako jedyny z gospodarstw poniemieckich, został wyremontowany od fundamentów aż po dach zachowując swój dawny wygląd i urok. Obecni właściciele tego dworku dobudowali do niego obiekty budowlane i prowadzą w tej posiadłości przyjęcia okolicznościowe. Niestety dom, w którym ja mieszkałem od urodzenia, ale już we władaniu mojej rodziny nie doczekał się remontu i został rozebrany tak jak i pozostałe wszystkie domy po niemieckich osadnikach.

Moi rodzice wraz z pięciorgiem dziećmi pochodzili z pod Krakowa, ale na 2 lata przed wybuchem II wojny światowej kupili ziemie na Podolu koło Zaleszczyk, którą nabyli od miejscowego polskiego hrabiego. Miejscowy hrabia wyczuwał obecnie panujące niepokoje społeczne na tych terenach, dlatego też odsprzedawał po niskich cenach swoje ziemie chłopom z centralnej Polski, aby mieć po swojej stronie więcej rodaków z Polski, wśród dominującej ludności Ukraińskiej. Ziemia Podolska była niezwykle urodzajna i to głównie przyciągało nowych osadników z Polski, którzy po sprzedaniu swych małych gospodarstw mogli tam nabyć znacznie większe i urodzajniejsze obszary ziemskie.

Losy wojny jakie ich tam zastały były niezwykle okrutne, ponieważ zostali wywiezieni na Sybir przez Sowietów w 1940 r. Ojciec szykanowany na Syberii za niesubordynację w stosunku do władzy Sowieckiej cudem przeżył. Po roku kiedy Niemcy zaatakowali ZSRR, to traktowanie Polaków nieco złagodniało, oraz powstała możliwość wstąpienia do I Dywizji Kościuszkowskiej. Mój ojciec i wiele innych Polaków, aby mieć nadzieję na odzyskanie swoich ziem na Kresach, wstąpiło do formowanej na terenach ZSRR Polskiej Armii, wierząc również, że za nimi do Polski wrócą ich rodziny.

Wojnę również cudem mój ojciec przeżył i wraz z częścią ocalałych żołnierzy szukali nowego osadnictwa, ponieważ o ziemiach na Kresach kazano im zapomnieć. Za pomocą brata, który tu mieszkał wyszukali opuszczone gospodarstwo Niemca Szajera, a po reformie rolnej zostało mu przyznane na własność. Rok po wojnie mama z dziećmi wróciła do Polski za zgodą Stalina, gdzie odnalazła ojca, gdyż korespondencja co prawda pod cenzurą, ale docierała z Polski na Sybir.

Rok później, w 1947 r. urodziłem się ja wraz z bratem bliźniakiem Stefanem, przez co znacząco powiększyła się rodzina Balików. Początki były bardzo trudne, gdyż przybyli tu obdarci, wygłodzeni i z gołymi rękoma, na szczęście w gospodarstwie pozostał sprawny i nie całkowicie zabrany sprzęt do uprawy ziemi. Wszyscy razem zakasali rękawy i powoli z wysiłkiem, poświęceniem i hartem w duchu jaki w nich odżył stopniowo doprowadzili do rozwoju gospodarstwa, które po kilku latach stało się przodującym we wsi.

Zagrody wiejskie i siermiężna praca rolników

W lipcu 1944 roku, wśród niemieckich osadników w Julianowie, Józefosławiu, Starej Iwicznej, gdzie było ich najwięcej, zapanowała panika, ponieważ gruchnęła wieść, że Sowieci zbliżają się do Warszawy. Większość osadników w pośpiechu ładowała na wozy wszystko to, co najważniejsze, ale i dało się pomieścić na wozach. Chociaż nie byli wyganiani, to jednak chyba i słusznie obawiali się nadejścia czerwonoarmistów. Byli wśród nich jednostki, którzy obawiali się szczególnie, ponieważ podejrzewani byli przez Polaków o współpracę z Gestapo.

Po ich ucieczce zagrody wnet zapełniły się ludnością warszawską, gdyż ich domy legły w gruzach, po rozkazie Hitlera, aby Warszawę zrównać z ziemią. Warszawiacy przebywali tu do zakończenia wojny, po czym wracali do Warszawy, lub do swoich rodzin w Polsce, ponieważ praca na gospodarstwie wiejskim ich nie interesowała. Wiele opuszczonych gospodarstw przejęła gmina, a jej nowi włodarze po reformie rolnej przyznawali opuszczone gospodarstwa powracającym z wojny Polakom. Jednym z nich był właśnie mój ojciec, do którego po roku wróciła mama z dziećmi.

Były pojedyncze przypadki osadników niemieckich, którzy nie uciekli pozostając na swych gospodarstwach. Do jednego z nich należał Stal, który mieszkał w Józefosławiu, a że był lojalny w stosunku do nowych władz i żył w symbiozie z rodzinami polskimi, nie obawiał się represji ani wygnania. Przykładem dobrego współżycia był fakt, że moi starsi bracia przyjaźnili się z synami Stala i razem uczęszczali do liceum w Piasecznie, co pomagało młodemu pokoleniu niemieckiemu lepiej asymilować się w społeczeństwie polskim.

Na wszystkich gospodarstwach poniemieckich pozostała część maszyn i sprzętu, którego nie mogli bądź nie zdążyli zabrać uciekinierzy niemieccy. Taki pozostawiony sprzęt jak młocarnia czy wialnia był nieocenionym nabytkiem dla nowych polskich osadników. Problemem był brak koni, dlatego kto pierwszy zakręcił się w gminie, to otrzymał konia z tak zwanej Unry, która w darze przekazywała konie po zakończeniu wojny jako dar od Ameryki.

Nasz ojciec dostał konia – klacz ślepą na jedno oko, które utraciła na wojnie, nazywano ją „Unra”. Unra początkowo była bardzo płocha, nie dostosowana do pracy pociągowej, jednak pod wychowaniem doświadczonego gospodarza stopniowo wdrażała się do nowej roli, jakże niezwykle ważnej w gospodarstwie rolnym.

W większych gospodarstwach zaprzęg konny powiększał się do pary koni, które razem znacznie lepiej radziły sobie w pracach polowych w zaprzęgu do wozu czy też do pociągania w kieracie, który był napędem do młocarni zboża. Gospodarze, którzy nie mieli własnej młocarni korzystali z uprzejmości jednego z najbogatszych gospodarzy pana Makowskiego, który chętnie użyczał swoją dużą, nowoczesną na tamte czasy młocarnię za niewielką opłatą. Maszyna ta młóciła zboże, ale jednocześnie oczyszczała i wsypywała ziarna do przypiętych worków.

To posrebrzane, pozłacane, oczyszczone, życiodajne zboże mogło być wprost użyte do wypieku pieczywa, albo na paszę dla zwierząt. Taką maszynę musiało obsługiwać kilka osób, które chętnie przychodziły z pomocą, aby w chwili gdy sami będą chcieli młócić, móc liczyć na wzajemną dobrosąsiedzką pomoc. Bardziej prymitywny był nadal zbiór zbóż, które koszono za pomocą kos, nieliczni wtedy mieli kosiarkę konną, a snopowiązałki przyszły z pomocą w połowie lat 60.

Pan Makowski, o którym wspomniałem, zajmował się głównie ogrodnictwem, posiadał on wspaniały owocowy sad, których to w tamtych czasach w powiecie piaseczyńskim było tyle jak na palcach jednej ręki. Ten wzorowo i nowocześnie prowadzący swoje gospodarstwo ogrodnicze gospodarz był inspiratorem do zakładania drobnych sadów przydomowych, także przez tradycyjnych gospodarzy. To właśnie wtedy w latach 60., mój ojciec zasadził niewielki przydomowy sad, w czym czynnie mu pomagając przyczyniłem się do posadzenia jabłoni – tej już historycznie zapisanej w pamięci mieszkańców współczesnego Julianowa jako „Złota Jabłoń”, którą to nosi w swej nazwie uliczka na Osiedlu „Nasz Zdrowy Dom”.

Wracając do żniw, po skoszeniu zboże schło w kopkach, po czym osuszone zboże należało zawieźć do obszernej stodoły lub ułożyć w stertę. Po młocce i oczyszczeniu wialnią z plew zboże magazynowane było w spichrzy. Do budynków gospodarczych należała murowana obora dla zwierząt oraz na ogół posadowiona na środku dziedzińca drewniana wozownia wraz z szopą do przechowywania sprzętu gospodarczego. Piwnice na płody rolne zazwyczaj były pod spichrzami i dodatkowo na części domu poniżej poziomu.

Ozdobą całego dziedzińca był duży dom na zewnątrz, na ogół u bogatszych gospodarzy niemieckich był otynkowany i pokryty dachówką ceramiczną. Taki dom był u braci Szajerów, ten w którym mieszkałem ja wraz z rodziną miał 4 pokoje po 25 m2, tej wielkości kuchnia oraz mniejsza spiżarnia, wędzarnia, sień i ganek. Nieocenioną zabudową w domu był piec chlebowy posadowiony nad wędzarnią, z czego zadowolone były zwłaszcza gospodynie. W piecu na rozgrzanych żarem cegłach wypiekano świeżutki, chrupiący chlebek, oraz wyśmienite przepyszne ciasta, wypiekane zwłaszcza na święta przez niestrudzoną gospodarną i czuwającą nad zdrowym żywieniem całej rodziny mamę.

W każdym tradycyjnym gospodarstwie oprócz uprawy zbóż uprawiano również na dużą skalę ziemniaki, buraki cukrowe i pastewne oraz warzywa i siano. O uprawie wszystkich tych płodów nie będę się rozpisywał, bo jest to temat szeroki wymagający odrębnego opisu.

Dla zobrazowania trudu, wysiłku, mozolnej i ciężkiej pracy przy orce, siewie, uprawie, zbiorach, przechowywaniu, młocce oraz przy karmieniu zwierząt oczywiście była potrzebna dobra organizacja i wysiłek całej rodziny. Takie znaczne tradycyjne gospodarstwa, aby móc się rozwijać wymagały dobrego gospodarza, który miał nad wszystkim czuwanie, ponosząc największy wysiłek fizyczny oraz być we wszystkim motorem i dyrektorem. Ogromny wysiłek, trud i poświęcenie w utrzymaniu tych gospodarstw, jak i w wychowywaniu dzieci ponosiły jak zwykle niezastąpione w tym kobiety, nasze kochane mamy. W takich zorganizowanych dużych gospodarstwach wiejskich obowiązywała zasada „wszystkie ręce na pokład”, do których między innymi należało gospodarstwo Balików.

O sprzedaży nadwyżek towarów, aby utrzymać w kulturze rolnej gospodarstwa oraz na utrzymanie dzieci i młodzieży, często z ambicjami zdobywania wiedzy, również nie będę się rozpisywał. Nie sposób jednak pominąć sprzedaży strategicznych towarów na potrzeby gospodarki państwa jak zboże i żywiec, które należało dostarczyć jako obowiązkową dostawę. W czasach stalinowskich i w latach 60. obowiązkowe dostawy były uzależnione wielkością gospodarstw od posiadanego areału, największy wymiar stosowano w stosunku do gospodarstw „kułackich” powyżej 10 ha. Dlatego też między innymi mój ojciec przekazał w darowiźnie swojemu sąsiadowi 2 ha, aby uniknąć dodatkowych „haraczy” w postaci podatków i obowiązkowych dostaw, zmniejszając tym sposobem posiadany areał z 12 ha na 10 ha. Tej wielkości gospodarstwa przeznaczały na potrzeby państwa ok. 500 kg żywca i 2 tony zboża w ciągu roku, za co otrzymywali symboliczną zapłatę. Dostawa zboża to miało być jak święto – wszyscy razem jednego dnia, karawaną wozów ze wsi wieźli swoje płody, a na czele jechał zaciągający akcentem wschodnim pan Romejko, grając na harmonii różne wesołe melodie, co miało dowodzić, że chłopi są z tego faktu zadowoleni. Dziś już mało kto wierzy, że to wszystko było przeznaczone na potrzeby naszego Państwa i jego obywateli.

Pomimo tej represji i siermiężnej pracy społeczność wiejska nie zgodziła się oddać swych gospodarstw do tworzonych w kraju Spółdzielni Produkcyjnych na wzór Kołchozów i Sowchozów. Polska jako jedyne państwo bloku wschodniego uzyskała większą autonomię w tym obszarze gospodarki państwa. Chłopi z indywidualnych gospodarstw wiejskich byli cennym zalążkiem gospodarki rynkowej, a oni sami pomimo represji czuli się bardziej niż robotnicy wolną i niezależną klasą społeczną. Dla utrzymania pozorów zjednoczonej wspólnoty powstały tak zwane „Kółka Rolnicze”, które zajmowały się wyłącznie usługami na rzecz rolników.

Rozwój wsi przez elektryfikację i mechanizację

Kończył się okres stalinowski, miałem wtedy 6 lat, kiedy to zapamiętałem wydarzenie, które jako z pierwszych utkwiło mi w pamięci. Na początku marca 1953 r., kiedy czuć już było nadchodzącą wiosnę, usłyszałem głośny śmiech – ha! ha! ha! i radość wśród moich znacznie starszych braci. Bracia stojąc na schodach przed domem wydawali radosne okrzyki, które echem odbijane od ściany Lasu Kabackiego, powtórnie wracały do moich uszu. Nie wiedziałem co takiego się wydarzyło, dopiero ojciec też wyraźnie zadowolony powiedział mi: „Wiesz synu, właśnie umarł Stalin, ten który zabrał nam ziemię na Podolu i wywiózł na Sybir”. Po tym wyjaśnieniu domyślałem się, że ten Stalin to musiał być bardzo złym człowiekiem, skoro nikt w moim domu nie płacze, tylko się raduje.

Po zmianie władz w Polsce nastąpiło ożywienie na wsi, które po miastach zostały objęte masową elektryfikacją. Mój ojciec z panem Makowskim i Grubą, naszym sąsiadem, byli aktywnymi społecznikami w Gromadzkiej Radzie Narodowej w Chylicach, którzy inicjowali i nadzorowali to wydarzenie zmieniające życie codzienne na wsi jakim była elektryfikacja. Wracając ze szkoły jesienią 1956 r., zastałem w domu uroczystość, na której zgromadzona była cała wieś, na okoliczność zapalenia pierwszej żarówki w Julianowie. Po wkręceniu żarówek przez pana Makowskiego i mojego ojca zabłysło światło, które było zdecydowanie jaśniejsze niż lampa naftowa, jak też wyraźniejsze niż żarówki zasilane akumulatorem, ładowanym przez wiatrak umieszczony na szczycie stodoły.

Nastąpiła nowa era, nie tylko dlatego, że postępowała stopniowa mechanizacja rolnictwa, ale też dlatego, że otwierało się stopniowo okno na świat, poprzez radio i telewizję. Pamiętam jak przed telewizorem „Wisła” zasiadała nie tylko nasza rodzina, ale też liczni mieszkańcy wsi, spragnieni wiedzy, rozrywki i kontaktu ze światem.

Początkowo był tylko jeden program, a w nim dziennik telewizyjny, Teatr Kobra i Miś z okienka dla dzieci. Stopniowo przybywało programów, w których wiedza publicystyczna, historyczna, kulturalna oraz wydarzenia na świecie były dawkowane i podawane w takiej formie, aby nie ingerowały w dobre imię Polski Ludowej.

W naszym gospodarstwie i stopniowo w innych, rewolucją było zastosowanie silnika na młocarnię, wialnie i sieczkarnie. Mechanizacja znacznie ułatwiła życie i poprawiła wydajność pracy, a gospodarze mogli nastawić się na gospodarkę towarową i jej intensywny rozwój.

W przodujących gospodarstwach piwnice, spichrze, stodoły pękały w szwach po zbiorach. Znacznie zwiększyły się dochody, które mogły lepiej zaspokoić potrzeby życia wielodzietnych rodzin oraz pozwalały na remont i unowocześnianie gospodarstw. Przyszła też ulga dla jakże bardzo spracowanych gospodyń, pranie w balii zastąpiła pralka „Frania”, potem znacznie później automatyczna oraz lodówka, dzięki której nie trzeba było produktów chować w piwnicach lub w wiadrze opuszczonym do studni. Zaczęto stosować pompy do wody tłoczące wodę do zbiorników na strychu, skąd opadowo rurkami spływała do zlewozmywaka. W późniejszym okresie jeszcze bardziej usprawniły podawanie wody pompy z hydroforami, które dawały wodę pod ciśnieniem, co pozwalało na zastosowanie term elektrycznych podgrzewających wodę.

Uczące się dzieci i młodzież przy oświetleniu elektrycznym miały dużo większy komfort niż przy świetle z lampy Łukaszewicza albo z latarki naftowej, używanej do oświetlenia wozu konnego nocą. Elektryfikacja wpłynęła na zwiększenie świadomości na wsiach oraz na wiedzę i kulturę poprzez radio i telewizor, o czym już wspominałem. Mój ojciec zwłaszcza wieczorami i zimą, kiedy było mniej pracy, mógł się wsłuchać w eter i wysłuchać Radia Wolna Europa, o czym raczej wszystkim się nie chwalił.

Wszystko to przyczyniło się, że większość dzieci mogła się wykształcić, aby potem móc wtopić się w życie w mieście, pracując w licznych zakładach produkcyjnych, często na odpowiedzialnych i kierowniczych stanowiskach, gdzie mogli żyć godnie i łatwiej. Szkoła, jaką przeszli w trudnych latach polskiej wsi, dawała im często przewagę nad młodzieżą z miasta, pod względem zaradności, wytrwałości, pracowitości i samodzielności, w trudnych czasach dla życia w mieście.

Dlatego też obserwując następne etapy budowy infrastruktury, które przekształcały typową wieś, choć nie „zabitą dechami”, w osadę miejską, aby być sprawiedliwym muszę przyznać, że pomimo innych dobrodziejstw to właśnie elektryfikacja była prawdziwa rewolucją gospodarczą.

Losy dzieci i młodzieży szkolnej na wsi

Tak jak już wspomniałem Julianów po wojnie był raczej niewielką i kameralną wsią nieco mniejszą niż Józefosław, który był większy obszarem i ludnością. Skupię się na Julianowie, ponieważ tu urodzony, znam tą wieś znacznie lepiej niż Józefosław. Opisując losy dzieci i młodzieży w Julianowie łatwiej mi będzie opisywać na przykładzie mojego rodzeństwa. W domyśle będzie to obraz pozostałego młodego pokolenia zarówno w Julianowie jaki i w Józefosławiu.

Różnice nastąpiły dopiero w wieku dojrzewania, kiedy to nie wszyscy wybierali ambitną drogę życia, poprzez średnie i wyższe wykształcenie. Fakt, że w Julianowie było niewiele osad nie oznacza, że było mało dzieci i młodzieży, raczej przeciwnie, to dzieci i młodzież znacząco przeważali w strukturze ludności. Niewątpliwie najliczniejszą rodziną była rodzina Balików. Najmłodsi bliźniacy Wacław i Stefan, starsi o 10-12 lat bracia Roman i Michał, najstarsza siostra Teodozja – starsza od bliźniaków o 18 lat, trochę młodszy od niej Zenon, a od niego młodsza o 2 lata druga siostra Kryspina. Do rodzin mniej licznych należały rodziny, gdzie było od 2-4 dzieci, a były to rodziny: Ostrowskich, Jakutów, Walędzików, Świetlików, Karasiów, Traczyków, Makowskich, braci Lenartów. Wszyscy oni mieszkali na początku od torów, a za torami oprócz Balików były to rodziny: Rowińskich, Kucharskich, Dąbrowskich, Kaneckich, Karasiów, Grubów, Żebrowskich, Dębeckich, Stefańskich i Górskich.

Oczywiście tak jak i w naszej rodzinie był tam różny przedział wiekowy i płciowy, co było korzystne, ponieważ młodsi naśladowali starszych, próbując im dorównać, a starsi byli opiekuńczy i troszczyli się o młodszych. Były też, jak to zwykle bywa między dziećmi, utarczki i konflikty, a powody były różne, jak jedna wspólna książka, albo jedna wspólna zabawka. Czasem starsi pokłócili się o młodszych wybranych przez siebie podopiecznych, często przeradzający się w groźniejszy konflikt. Starsi bracia byli niezwykle ambitni i zdolni, wszyscy trzej ukończyli wyższe studia. Najstarszy Zenon to inżynier konstruktor, młodszy Michał to oficer pułkownik dowódca pułku, a młodszy od niego o 2 lata Roman, magister po AGH, był w końcowym okresie pracy dyrektorem naczelnym kopalni.

Teraz chciałbym wrócić do tych najmłodszych lat. Najmłodszymi dziećmi okresu powojennego byliśmy niewątpliwie my bracia bliźniacy. W naszym wieku była jeszcze gromadka dzieci albo nieco starszych lub trochę młodszych. Cała ta nasza grupa była mocno zintegrowana, poprzez wspólną szkołę, klasę oraz wspólne zabawy.

Dominowała wśród nas płeć męska, dziewczynek było nieco mniej, które albo obserwowały nasze zachowanie, a co niektóre próbowały się do nas chłopców przyłączyć, co nie zawsze się i udawało, ponieważ w tamtych czasach był wyraźny podział w kategorii płci. Rodzice, od których ta grupa dzieci pochodziła, była trochę mniej z sobą zaprzyjaźniona, niż ich dzieci, ponieważ każdy był zabiegany, ale też dlatego, że pochodzili z różnych stron Polski z różnymi przyzwyczajeniami i tradycjami.

Małe dzieci w wieku przedszkolnym raczej nie wychodziły poza swoje podwórko, nad którymi miała swe czuwanie mama, która większość czasu spędzała w domu i w zagrodzie. Nie było jakiejś szczególnej troski nad dziećmi, tak jak to teraz często bywa ze strony rodziców, a często jeszcze dodatkowo opiekunek.

Moja mama opowiadała nam, że jak mieliśmy po około 3 latka, to wysłała nas w pole, aby zanieść ojcu jakąś bułkę i picie na śniadanie lub na podwieczorek. Idąc tak wąską porośniętą dróżką, niczym łąką wśród łanów zbóż rozmaitych, wyrośniętych, tryskających zielenią bylin, pośród zapachu kwiatów i suszonego siana w kopkach, w ciszy przerwanej niekiedy przez poderwane w popłochu kuropatwy lub wyskakujących z bruzd zajęcy, odurzeni zapachem nasyconego powietrza, potykając się o nierówności, powoli zmierzaliśmy do celu czyniąc kilka kroków do przodu, a czasem kilka do tyłu przechodząc po ok. 700 m tory, by ujrzeć uradowanego na nasz widok ojca.

31 sierpnia 1954 r. kończymy 7 lat, a nazajutrz zaprowadzono nas do szkoły Podstawowej w Chylicach odległej od miejsca zamieszkania o 4 km. Odprowadzanie nie trwało długo, po tygodniu zaczęliśmy chodzić sami, w towarzystwie swoich rówieśników i starszych dzieci, którzy byli naszymi przewodnikami.

Do szkoły w Chylicach chodziliśmy zazwyczaj polną, wąską i krętą dróżką wiodącą w kierunku Chyliczek, dziś ulicą Urbanistów. Natomiast ze szkoły wiosną i jesienią wracaliśmy od Chylic w stronę Julianowa, gdzie dziś jest osiedle „Nasz Zdrowy Dom” położonego na tyłach zagród wiejskich. Droga powrotna była bardziej urozmaicona, a ponieważ nikomu się nie spieszyło, to często przystawaliśmy odpoczywając w jakimś zagajniku lub w piaszczystym dole. Kiedy doszliśmy do torów, to oglądaliśmy się czy nie jedzie pociąg towarowy, ciągnięty przez lokomotywę parową. Niekiedy udało nam się doczekać na jadący z niewielką prędkością pociąg z licznymi wagonami, do którego co niektórym udawało się wskoczyć na ostatni schodek wagonu i podjechać 100 m. Oczywiście o tym wszystkim nie musieli wiedzieć rodzice, którzy byli zaniepokojeni naszym długim powrotem. W przeciwnym razie nie obyłoby się od kary ojca, który niestety zawsze nosił na spodniach pas skórzany. Zatroskana mama czekała już na nas z gorącym obiadem, który czuć było już po dojściu do zagrody. A że wygłodzeni łapczywie w pośpiechu zjadaliśmy, rywalizując przy tym ze sobą jak w zawodach, kto pierwszy zobaczy dno w talerzu. Dużo by pisać jak ciężko było zimą, kiedy drogi były zawiane przez śnieg, jak często wiatr nam zrywał czapki z głów, jak przemoknięci byliśmy do kości w deszczowe dni, wszystko to pozostawiam do wyobraźni czytających.

Warunki w szkole w Chylicach też nie były komfortowe, sale ogrzewane piecami kaflowymi, a klasy przepełnione, często łączone z braku nauczycieli, którzy trzymali nas w ryzach, a nieposłusznych karano linijką w dłoń lub stawiano do kąta albo na godzinę dłużej w tak zwanej „kozie”. Znacząco warunki się poprawiły, kiedy wszystkie dzieci z Julianowa zostały przeniesione do Piaseczna przy ulicy Chyliczkowskiej.

W nowej szkole im. I Dywizji Tadeusza Kościuszki przyszło nam się zmierzyć z naszymi rówieśnikami z Piaseczna. Słabsze i mniej zdolne dzieci z miasta i tak uważały się za mądrzejsze, od tych ze wsi, co zazwyczaj nie było prawdą. Ta rywalizacja nie trwała długo, często role się odwracały, dominowały jedynie dzieci z rodzin inteligenckich, których było znacznie mniej.

Doświadczeni nauczyciele wykształceni w II Rzeczypospolitej wychwytywali te bardziej zdolne dzieci, na których się bardziej skupiali uważając, że tylko te dzieci mają szansę dalej przez szkołę średnią i wyższą wybić się na wyżyny społeczne. Nie wszystkie dzieci były zdolne ze wszystkich przedmiotów, niektórzy tak jak ja miały swój ulubiony przedmiot jak geografia lub historia.

Kiedyś na zastępstwo w 5 klasie przyszedł na lekcje geografii dyrektor Fajt, aby sprawdzić nasz poziom wiedzy. Kiedy polecił mi, abym stojąc tyłem do mapy szybko wskazał Morze Czarne, stojąc tak tyłem do mapy wziąłem to polecenie na serio, lekko przykucnąłem i ręką przez ramię wskazałem miejsce na mapie, bez odwracania, jak się okazało z niewielkim błędem. Profesor Fajt był zaskoczony i zdumiony tym moim posunięciem, nie wiem dlaczego nie przyszło mi do głowy, że powinienem był się odwrócić i szybko pokazać gdzie leży Morze Czarne, może dlatego, że pytanie wydawało mi się banalne i zbyt proste?

Bardzo wymagająca w Szkole Podstawowej była pani „profesor” z języka polskiego. Będąc w 7 klasie, pamiętam jak przechodząc między ławkami wskazywała palcem, kto powinien iść do zawodówki, a kto do liceum lub technikum, większość uczniów – około 2/3 rekomendowała do szkół zawodowych.

Później w praktyce było różnie, my bliźniacy nie byliśmy „orłami”, ale udało nam się zdać egzamin do technikum – brat do ogrodniczego, a ja do mechanicznego, gdzie w niektórych przedmiotach, zwłaszcza z geografii, historii, a nawet z polskiego należałem do czołówki. Rodzice chcieli, aby brat został na gospodarstwie w Julianowie, a ja po szkole miałem żyć może gdzieś daleko w mieście. Nie do końca tak było – brat pracował w PGR mieszkając w bloku, a ja co prawda pracowałem na posadach państwowych w przemyśle, ale mieszkałem na ojcowiźnie w Julianowie.

Teraz wrócę do młodszych lat, aby opowiedzieć co dzieci i młodzież szkolna robili po szkole w wolnych chwilach i w wakacje. Po szkole i w wakacje najważniejsze było, aby co kto mógł i potrafił, pomagać rodzicom na gospodarstwie. Nie ominęło nas w pierwszym okresie dozór przy wypasaniu krów, potem kopanie ziemniaków, buraków, praca przy żniwach, w obrządku przy inwentarzu oraz przy wszystkich innych pracach, wzorując się na starszym rodzeństwie i rodzicach, próbując im dorównać. Nie wnikając w szczegóły powiem tylko, że nie było łatwo, czasem ponad siły jeszcze nie do końca rozwiniętym fizycznie dzieciom i młodzieży. O odpoczynku w wakacje, wyjeździe w góry, nad morze lub nad wodę i do lasu można było tylko pomarzyć, śpiewając sobie podczas pracy jakże miłą, modną wtedy melodię: „Lato, lato, lato czeka, razem z latem czeka rzeka, razem z rzeką czeka las, a tam ciągle nie ma nas. Już za parę dni za dni parę…”. I tak sobie śpiewając łatwiej było znieść trudy pracy.

Najwięcej wolnego było w sobotę po południu i w niedzielę, kiedy to z chłopakami urządzaliśmy sobie różnego rodzaju gry, zabawy, zawody sportowe albo zwyczajne harce przy podchodach, zabawy w chowanego lub bieganiu po strychach i dachach. W zawodach sportowych była to już pełna rywalizacja, do dyspozycji mieliśmy kule, oszczep, drążki z ciężarem, prowizoryczną skocznię w dal i wzwyż. Na dróżce polnej biegnącej od Julianowskiej w stronę torów kolejowych, obecnie ul. Kombatantów, na wysokości istniejącego obecnie sklepu „U Andrzeja” była skocznia w dal i wzwyż, pod którymi był nawieziony piasek polny. Na drodze Julianowskiej, po której 2-3 razy na dzień jechał wóz konny lub rowerzysta, czasem w tygodniu motor lub przypadkowy samochód osobowy, można było urządzać biegi na krótkim dystansie, a nawet na średnim i długim.

Gdy dorośliśmy do pełnoletności to czasem organizowaliśmy w „Balikówce” tzw. prywatki. Brat czasem przyprowadzał ze swej szkoły koleżanki z Technikum Drobiarskiego tak zwane „Kokoszki”, bo chłopaków na wsi nie brakowało. Zaliczane były różne przeboje odtwarzane z „pocztówek” za pomocą adaptera czy „patefonu”, dominowali Bitelsi, Czerwone Gitary, Trubadurzy, Karin Stanek, Filipinki i wiele innych znanych zespołów muzycznych.

Wszystkie te „gwiazdy” i sympatie odeszły w tak zwaną siną dal, dziś zostały tylko wspomnienia, o których nie sposób zapomnieć. Po latach, gdy sobie to przypominam, współczuję rodzicom, którzy to wszystko musieli znieść, a jeszcze do tego dać nam wsparcie finansowe, abyśmy mogli pokończyć szkoły. Gdyby byli oni młodsi i nie odeszli z tego świata, pewnie mógłbym liczyć na wsparcie i pomoc finansową w kształceniu się na wyższej uczelni, co niestety nie udało mi się osiągnąć.

Po zaliczeniu Służby Wojskowej, jako mechanik samolotu Mig 21 zapoznałem z pobliskich okolic miłą i uroczą dziewczynę uczęszczającą do S.N. w Płocku, gdzie zdobyła wiedzę nauczyciela języka polskiego. Po niedługim czasie pobraliśmy się zakładając rodzinę w Julianowie. Po urodzeniu się córki Agnieszki w 1972 r., przyszedł na świat po ośmiu latach syn Adam, dokładnie w tym samym dniu i miesiącu co córka.

Nowi osadnicy, nowe domy i rozwój ogrodnictwa

Kończyły się lata 60., młode dziewczęta i młodzi chłopcy już wyrośli, niektórzy już pracowali, po szkołach zawodowych i przyzakładowych, a ci co poszli wyżej za wiedzą właśnie kończyli matury. Nie wszyscy chłopcy po skończeniu szkół średnich, już zakorzenili się w zakładach pracy i podejmowali nowe odpowiedzialne życie, tak jak to było między innymi w moim przypadku, ponieważ zostałem wcielony do Zasadniczej Służby Wojskowej.

Tam po przejściu szkoły życia, można było sobie wyrobić samodyscyplinę, odpowiedzialność, odwagę i hart ducha. Niektórym, tak jak to było w stosunku do brata bliźniaka, ta szkoła życia ominęła, ze względu na wyznaczenie go przez ojca na następcę, który schorowany potrzebował pomocy w okresie przekazywania swoich obowiązków. Był to również okres kiedy do Julianowa zaczęli przybywać nowi osadnicy na ziemie, które z uwagi na brak następców zaczęły upadać, a ci którzy próbowali podejmować ten trud, często rezygnowali, może dlatego że nie przeszli wojskowej szkoły hartu ducha, wybierając łatwiejsze życie.

Jednym z pierwszych osadników był pan Pawełek Władysław, który był przedsiębiorcą budowlanym, zajmował się głównie rozbiórkami, dlatego też szybko pobudował piętrowy dom, wykorzystując materiały rozbiórkowe po zrujnowanej Warszawie. Państwo Pawełkowie nie byli typowymi rolnikami, ale wprowadzili do kultury rolnej nowe innowacje, uprawiając pomidory, truskawki i zakładając sad. Pan Pawełek senior, ojciec Włodzimierza, który jest jego następcą, raczej nie zakładał ubrania roboczego, ale kupując ziemię w Julianowie chyba wyczuwał dużo wcześniej „co w trawie piszczy”. W końcowych latach swojego życia pobudował jeszcze jeden dom na wykupionych działkach od mojego brata Zenona i siostry Kryspiny. Niestety nie zdążył jej zagospodarować, a moja sąsiednia działka pokazuje, jak mógłby wyglądać Julianów, gdyby opuszczone grunty były nieuprawiane lub nie były zagospodarowane przez nowe budownictwo.

Kolejnymi osadnikami była rodzina Kopciów, która przybyła ze Staropolski, gdzie na terenach tzw. Kielecczyzny były małe i ubogie gospodarstwa, często o ubogich i nieurodzajnych glebach. Starsi Kopciowie na nabytym od Kaneckich gospodarstwie zdążyli jeszcze pobudować nowy duży dom dla swoich dzieci i wnuków. Dziś tam jest obok uliczka Nadziei, a naprzeciw Biedronka. Wkrótce większość ziemi od Kopciów wykupił pan Święcki, stawiając okazałą, wyróżniającą się w tamtych czasach Willę. Pan Święcki był zamożnym przedsiębiorcą, trudniący się zawodowo budową wodociągów i gazociągów, a jego doświadczenie i charyzma wśród mieszkańców, dobrze zaowocowała dla naszej wsi. W tym samym okresie na początku lat 70. osiedlili się obok naszego gospodarstwa państwo Krukowie, wykupując upadające gospodarstwo od Żebrowskich i Szymalów. Pan Kruk podobnie jak pan Święcki, pochodzący z zamożnej przedsiębiorczej rodziny warszawskiej, założyli duży sad owocowy, który mógł konkurować ze starszym sadem Makowskich. Zarówno pan Święcki, Kruk i Makowski działali czynnie na rzecz rozwoju Julianowa.

Do młodszych osadników można zaliczyć pana Wilskiego i pana Badowskiego. Pan Wilski przejął gospodarstwo po swoim krewnym, który wykupił jedno z największych gospodarstw poniemieckich od naszego sąsiada pana Grubego. Dziś państwo Wilscy po wyremontowaniu i rozbudowaniu starego dworku po Niemcu Szajerze, prowadzą dobrze prosperującą działalność usługową – organizowanie przyjęć okolicznościowych. W początkowym okresie, majętni jeszcze z okresu przedwojennego przez ich rodziny państwo Wilscy, również założyli duży sad, na którym to obecnie znajduje się osiedle „Nasz Zdrowy Dom” po prawej stronie ulicy Kombatantów, jego większa część po lewej stronie leży na dawnej mojej ojcowiźnie.

W tym wyjątkowo sprzyjającym okresie lat 70. powstało wiele nowych domów wybudowanych przez miejscowych gospodarzy i przybyłych osadników, należeli do nich państwo Stefańscy, Dębeccy, Rowińscy, Smutkowie, Perzynowie, Pilchowie, Kozikowie i Badowscy. Ci ostatni państwo Badowscy pobudowali duży dom, który po kilku latach w jeszcze bardzo dobrym stanie został zburzony po sprzedaży właścicielowi Biedronki. Pan Badowski, przedsiębiorca usług budowlanych, ku zadowoleniu obecnych mieszkańców, umożliwił pobudowanie marketu „Biedronka”, z którego to korzysta większość mieszkańców Józefosławia i Julianowa.

Bezpośrednio z budowy nowoczesnego dużego domu państwa Makowskich, którego wykonawcą był murarz pan Szrota – złożyłem zamówienie u tego fachowca budowlanego na budowę mojego domu. Budowę swojego domu rozpocząłem w wieku 27 lat, już po śmierci ojca i w ostatnim roku życia mojej ciężko chorej mamy – był to rok 1974. Zdobyłem się na tę odwagę po przejęciu przez moją siostrę Teodozję Karaś gospodarstwa rodziców, chcąc aby ród Balików nie zaginął w Julianowie.

Budowa mojego domu do wprowadzenia trwała 2 lata, powstając na odziedziczonej działce rolnej, na której rosły truskawki i inne płody rolne uprawiane przeze mnie. Do nowego domu w zupełnie prymitywnych warunkach, wylewając tak zwane „siódme poty” wprowadziłem się wraz z żoną Wiesławą i trzyletnią córką Agnieszką, był to 1976 rok. Jego całkowite wykończenie, potem remontowanie i rozbudowa praktycznie trwała do dziś. Do mojej posiadłości przynależały grunty o niewielkim areale nie przekraczającym 1 ha i nie kwalifikującym się jako gospodarstwo wiejskie.

Głównym moim zatrudnieniem była praca na różnych stanowiskach od technologa, konstruktora, mistrza oraz kierownika małego Zakładu Terenowego i kierownika wydziału w „Polkolorze”. Kiedy czasem zza ogrodzenia spoglądam na tamten, do nie dawna dziewiczy teren rolny, nieskażony cywilizacją, to wspominam młode lata i tę ziemię wydającą łany zboża, ziemniaków, łąk pachnących sianem traw i koniczyn. Z rozrzewnieniem trochę tęsknię za młodymi latami, ciesząc się, że ta ziemia wydająca obfite plony nowocześnie wypiękniała, godząc się gościć na swoim gruncie nowe kolorowe domki przyległe do siebie, wraz z bogato zdobionymi krzewami i pachnącymi przeróżnymi kwiatami wśród niewielkich zielonych ogrodów – to w duchu się raduję, że ta ziemia choć już nie moja, jest coraz piękniejsza, co przynosi mi ulgę i zadowolenie.

Nowe inwestycje infrastrukturalne

Wyraźne ożywienie w zakresie nowych inwestycji nastąpiło w końcu lat 70. poprzez lata 80., aż do początku lat 90. Na początku tego okresu zawiązał się we wsi Społeczny Komitet Budowy Gazociągu. Na czele tego komitetu stanął pan Święcki specjalizujący się w tego typu budowach, wspierali go panowie Makowski i Kruk. Sołtysem w tym czasie była pani Stefańska, wspierana przez Radę Sołecką na czele z panem Wilskim wraz z Włodzimierzem Pawełkiem i Wacławem Balikiem. Wszyscy mieszkańcy Julianowa wspierali czynem i istotnym wkładem finansowym. Za Komitetem stał wówczas przyjazny Julianowi burmistrz Gminy Piaseczno pan Ziętek, który zabezpieczał finansowo inicjatywę sołecką.

Po zakończeniu inwestycji w 1980 r. zniknęły w domach „kozy”, piece kaflowe, kuchnie węglowe oraz stopniowo wycofywane były kotły węglowo-koksowe i zastąpiły je piece c.o. na gaz, wycofywano butle gazowe w kuchniach, a w łazienkach montowano piecyki na gaz do ciepłej wody. Była to nieoceniona ulga dla gospodyń domowych, które nie musiały już rozpalać z rana kuchni węglowej, aby zagotować mleko dziecku, oraz powstało wiele innych udogodnień związanych z życiem codziennym.

Problemem było nadal dostarczenie bieżącej wody do domu, niekiedy jeszcze wiadrem ze studni, a w większości była dostarczana za pomocą pompy i hydroforu, który czerpał wodę ze studni przydomowej. Z wodą dostarczaną ze studni był jednak bardzo istotny problem, gdyż po powstaniu Polkoloru i wybudowaniu na jego terenie studni głębinowej, znacznie obniżył się w okolicy poziom wód gruntowych. Wysychające studnie trzeba było pogłębiać, a o zagrożeniach zanieczyszczenia wód gruntowych przez szamba już nie wspomnę.

Kiedy w 1983 r. był wybuch substancji trujących do atmosfery, wówczas ponownie odżył istniejący już Komitet Społeczny i zaalarmował skutecznie do władz Gminy, aby podłączyć do istniejącej nitki wodociągowej przy Zakładzie nową nitkę zaopatrującą w wodę wieś Julianów. Podobnie jak przy gazociągu istotny wkład finansowy mieli mieszkańcy, co w niedługim czasie po budowie gazociągu znacznie uszczupliło zasoby finansowe każdej rodziny. We wsi zasypano w większości zagród studnie z wątpliwą jakością wody, poszły w niepamięć korby do studni oraz nie były już potrzebne hydrofory.

Nadal coraz większym problemem były szamba przydomowe, często nieszczelne i przepuszczające opadową wodę do gleby, o zapachu jaki był wtedy w okolicy już nie wspomnę. Po zakończeniu budowy wodociągu powstały w Julianowie warunki zbliżone do życia w mieście, ale bardziej wymagający razem doszli do wniosku, że przydałyby się telefony w każdym domu. Te inicjatywę wsparli czynem społecznym wszyscy mieszkańcy Julianowa, kopiąc rowy pod kabel telefoniczny pod przewodnictwem pana Krzysztofa Wilskiego i Włodzimierza Pawełka. Wszyscy musieli też wspólnie pokryć koszty zakupy kabla ziemnego.

Wydawałoby się, że mamy już wszystko, co potrzebne do szczęścia, ale po krótkim samozadowoleniu, zgodnie z naturą ludzi ambitnych i przedsiębiorczych, mieszkańcy uznali, że potrzebna jest nam lepsza droga. Pan Święcki z panem Krukiem wystarali się w Zelosie o odpady szkła kineskopowego, które posłużyło jako podkład. Na ten kontrowersyjny i o wątpliwej jakości podkład usypano ziemię z gliną i leszem, co niewątpliwie wpłynęło na utwardzenie gruntu, a nasyp jaki powstał powodował, że woda opadowa spływała do rowów.

Pomału wstępowaliśmy w nową rzeczywistość związaną ze zmianą społeczną i polityczno-gospodarczą w całym kraju. Na przełomie dekad lat 80. i 90. uchwałą Rady Gminy teren Julianowa i Józefosławia został odrolniony i przeznaczony na budownictwo jednorodzinne i na nieuciążliwe zakłady usługowe. Pierwszym z takich „nieuciążliwych” zakładów powstał Camel w 1993 r., obecnie właścicielem tego zakładu jest „Technicolor”. Zarówno jeden jak i drugi zakład tylko w nazwie jest nieuciążliwy. Pozytywnym efektem z tytułu budowy tego zakładu, było utwardzenie nawierzchni drogi Julianowskiej cienką warstwą asfaltu, który wylano bezpośrednio na stary grunt. Gmina pobudowała zatoki autobusowe, a w porozumieniu z MZK uruchomiono autobus miejski z Julianowa do Piaseczna i Bobrowca. Po krótkim czasie autobus miejski wycofano, a na jego miejsce kursował rzadko PKS, oprócz niego wprowadzono prywatną linię autobusową „Rojbus”, który jeździł również rzadko z Warszawy Metro Wilanowska do Julianowa. Dopiero później, gdy powstały pierwsze osiedla, wprowadzono autobus miejski 739, kursujący początkowo z Warszawy przez Julianów do Polkoloru. Stan prowizorycznej drogi szybko się pogarszał, brakowało przyzwoitej jezdni z chodnikami, którymi mogliby się mieszkańcy bezpiecznie poruszać, a zwłaszcza dzieci dochodzące do nowej szkoły przy ul. Kameralnej w Józefosławiu.

Ten następny okres XXI wieku, w którym dokonywała się przemiana wsi Józefosław i Julianów, w osadę miejską, zasługuje na osobne opowiadanie, najlepiej mogą to zobrazować na papierze już nowi mieszkańcy.

Nowa rzeczywistość i upadek rolnictwa

Był 1995 rok, początkowe lata transformacji ustrojowej, Polska wprowadzała reformy gospodarcze, aby dołączyć do krajów Europy Zachodniej. Szalała inflacja, pierwszym krokiem do wprowadzenia gospodarki rynkowej była wymiana złotówki, aby w milionach nie trzeba było liczyć wypłaty, zabolało tych, co mieli oszczędności, a zyskali ci, co mieli kredyty.

Najbardziej jednak zabolało wprowadzenie gospodarki rynkowej tych, co żyli z rolnictwa. Otwarcie wolnego rynku spowodowało napływ produktów rolnych z zachodu, gdzie dotowane rolnictwo mogło konkurować z naszymi produktami poprzez niższe ceny. Nasze, jeszcze nie dotowane rolnictwo, przegrywało na międzynarodowym wolnym rynku. Zaczęły upadać PGR-y i Spółdzielnie, chłopi zaczęli zaciskać pasa do granic wytrzymałości, ale jeszcze trwali, zwłaszcza ci silniejsi, o dużym areale.

Zamykano miejscowe skupy truskawek, które były w Julianowie od początku lat 70. oraz stopniowo upadały skupy i przetwórnie owoców. Chłopom coraz trudniej było sprzedać swoje płody, ponieważ na wolnym rynku była nadwyżka towarów. Rynek wschodni zaczął rządzić się nowymi prawami, nie było już masowego exportu na wschód. Na efekty tych zmian nie trzeba było długo czekać, coraz bardziej ubożały rodziny chłopskie. Tak przygotowany grunt dla przemian stawał się łatwym kąskiem dla przedsiębiorców i handlarzy ziemią.

Pojawienie się na początku 1996 r. kupców na ziemię było przyjęte przez większość mieszkańców życzliwie, czy to byli deweloperzy czy handlarze, tego do końca nikt nie wiedział. W pierwszej kolejności kupcy zapukali do mojego siostrzeńca, który był już pełnoprawnym właścicielem po swoich rodzicach.

Ponieważ mój kawałek ziemi przylegał do mojego siostrzeńca, dlatego też i ja byłem namawiany przez kupców do wspólnej sprzedaży gruntów. Obaj zrobiliśmy pierwszy krok ku przeobrażeniu tych ziem, pozostawiając tylko swoje zagrody, część ziemi i ogrodów przydomowych. Dalej po naszym ruchu przeobrażenie wsi Julianów postępowało w sposób lawinowy, do którego dołączył Józefosław.

Deweloperzy doskonale zdawali sobie sprawę o atrakcyjności tych ziem, położonych tuż pod Rezerwatem Przyrody Lasów Kabackich, który to park jest w granicach Warszawy. Byli niektórzy gospodarze, którzy sprzedawali swe ziemie z oporem, oczywiście już po większych cenach, wykorzystując fakt determinacji kupców. Niektórzy nawet z różnych przyczyn do tej pory nie sprzedali swych ziem, co raczej nie przyczynia się do poprawy estetyki z uwagi na zaniedbany i zarośnięty teren.

Ci, co mieli ziemię jako dodatek, ponieważ pracowali zawodowo w przemyśle lub w budżetówce, to nie odczuli zmian drastycznie, natomiast dla typowych rolników, było to nowe wyzwanie i szansa na otwarcie nowego biznesu. Do takich rodzin można zaliczyć rodzinę Karasiów i Stefańskich, którzy pobudowali i otworzyli sklepy spożywczo-przemysłowe. Częściowo na początku i ja podążałem w tym kierunku zakładając mały sklepik, ale po pięciu latach zrezygnowałem, gdyż trudno było pogodzić pracę zawodową i jednocześnie prowadzić osobiście własny handel.

Dziś, kiedy ktoś z rodziny przyjeżdża do nas po latach, to ma poważny problem w odnalezieniu swoich bliskich, którzy wtopili się w nową rzeczywistość. Ta spokojna niewielka wieś położona pomiędzy Piasecznem a Warszawą, była wcześniej czy później skazana na zabudowę. Młodzi ludzie z rodzinami z Warszawy, ale też z różnych odległych zakątków Polski, wybrali to miejsce o atrakcyjnym położeniu, jakby rozległej polanie wśród podwarszawskich lasów.

Można by rzec – żyć nie umierać!

Dziś żyjemy w nowej rzeczywistości, a wieś Julianów i Józefosław tak naprawdę niczym już nie przypominają wsi, a liczba mieszkańców tych dwóch miejscowości mogłaby dać im status miasta. Jest to teraz teren, który jest oczkiem w głowie nie tylko władz Piaseczna, a nawet interesuje się nami Warszawa.

Kiedy potrzebuję pojechać do Warszawy czy do Piaseczna, to nie jest mi potrzebny samochód, bo przystanek autobusu miejskiego, kursującego z dużą częstotliwością, mam pod bramą mojej posesji. Sprawdziła się po 50. latach przepowiednia mojego ojca, który powiedział: „będziesz jeszcze synu jeździł autobusem z Julianowa do Warszawy”. Dziś mogę powiedzieć mojemu synowi, że „będziesz jeszcze synu mieszkał w Warszawie nie zmieniając swego miejsca zamieszkania”.

Nie mamy też problemu z zakupami, oprócz miejscowych sklepików mamy jeszcze dwie „Biedronki”, „Carrefour” i „Piotr i Paweł”. Do lekarza dostać się też nie ma problemu, na terenie jest kilka przychodni i aptek. Dzieci mają szkołę podstawową, kilka przedszkoli i żłobków, do których mogą dojść chodnikiem lub dojechać bezpiecznie rowerem po ścieżce rowerowej.

Mamy również swój Dom Kultury i Bibliotekę, z czego chętnie korzystają ci najmłodsi, jak również starsi i seniorzy. Poczta też otworzyła placówkę na naszym terenie. Dla wsparcia ducha mamy piękny i nowoczesny Kościół. Można by rzec – żyć nie umierać! Ktoś powie, że mogłoby być więcej wygód potrzebnych do życia o wyższym standardzie. Trochę cierpliwości – nie od razu Kraków zbudowano. Myślę, że wśród naszych mieszkańców jest wielu wspaniałych ludzi i razem my wszyscy sprawimy, że na nasze swoiste „Beverly Hills” się doczekamy.

Dzisiaj patrząc na nową rzeczywistość i kiedy przechadzam się uliczkami osiedli, zwłaszcza Osiedla „Nasz Zdrowy Dom”, bo tu została zapisana historia moja i mojej rodziny, to w głębi duszy się raduję. Cieszę się, że jedna z głównych ulic nosi nazwę Sybiraków, bo może między innymi upamiętnia losy mojej rodziny zesłanej przed laty na Syberię. Cieszy mnie szczególnie, że miejscowa ludność nazwała jedną z uliczek „Złotej Jabłoni”, tej której to pomagałem mojemu ojcu sadzić. Ja nieco odkrywając historię tej ziemi, mogę obok tego miejsca żyć w przyjaznym środowisku i w zgodzie z sąsiadami.

 

P.S. Wszystko to, co opisałem, na własne oczy widziałem, uszami słyszałem, nozdrzami odczuwałem i w głębi duszy przeżywałem. A wszystko to, czego nie opisałem, bo rozdrabniać się nie chciałem lub zapomniałem, bardzo przepraszam.

A.D. 2018

Wacław Balik, Wasz sąsiad,

jeden z najstarszych rdzennych mieszkańców Julianowa

 

Tekst i zdjęcie Wacława Balika przekazany do archiwum Józefosławia i Julianowa

Zdjęcie Wacława Balika ukazało się w Magazynie “Sąsiedzi” w artykule “Tajemnica Złotej Jabłoni” (“Sąsiedzi”, nr 3, listopad 2013)

 

...

Biblioteka Publiczna w Piasecznie

Moja e-bibliotek@ liderem informatyzacji na Mazowszu

Projekt jest realizowany w ramach programu 2.1 E-usługi, Poddziałanie 2.1.1 E-usługi dla Mazowsza, typ projektów Informatyzacja bibliotek, w ramach Regionalnego Programu Operacyjnego Województwa Mazowieckiego 2014-2020.

Biblioteka Publiczna w Piasecznie

Jana Pawła II 55
05-500 Piaseczno

tel.: 22 484 21 50
e-mail: kontakt@biblioteka-piaseczno.pl